Nigdy nie byłam fanką zabiegów kosmetycznych w profesjonalnych gabinetach. Nie do końca wierzyłam w oszałamiające efekty na skórze, a gabinety medycyny estetycznej kojarzyły mi się z bólem, użyciem igieł, laserów i innych narzędzi tortur. Moja domowa pielęgnacja, która opiera się w większości na naturalnych kosmetykach, jest dla mnie w stu procentach zadowalająca. Co sprawiło, że postanowiłam wybrać się na zabieg do gabinetu medycyny estetycznej? Pogorszenie się stanu skóry wywołane spadkiem temperatur oraz niestety moją własną nadgorliwością w stosowaniu produktów złuszczających (jeśli macie cerę wrażliwą, nie nakładajcie więcej niż jeden produkt z kwasami dziennie:). Krótko mówiąc skóra była podrażniona, odwodniona, zaczerwieniona, a popękane naczynka bardziej widoczne niż zwykle. To sprawiło, że podjęłam decyzję o ich laserowym zamykaniu, co odkładałam już od dłuższego czasu, a pogoda akurat sprzyja tego typu zabiegom. Wcześniej jednak, skórę należało doprowadzić do „normalnego” stanu, zadbać o jej nawilżenie, pozbyć się podrażnień.
W gabinecie do którego się udałam, zaproponowano mi na początek dwa zabiegi do wyboru: Zabieg witaminowy, nawilżający i kojący skórę oraz mezoterapię mikroigłową, która miała wzmocnić naczynia krwionośne, zapobiegając tworzeniu się „pajączków”. Do tej drugiej możliwości podeszłam z rezerwą, ponieważ zastosowanie igieł na podrażnioną cerę zwiastowało w mojej głowie prawdziwy dramat w postaci zaognionej, uszkodzonej skóry. Coś mi mówiło, że nie tędy droga. Poza tym – przyznaję, spotkanie face to face z rollerem igłowym było ostatnią rzeczą, na jaką miałam wtedy ochotę. Zdecydowałam się na opcję numer jeden.
Zabieg składał się z czterech etapów: oczyszczanie, złuszczanie, preparat witaminowy, a na koniec bambusowa maska. Każdy produkt nakładany na moją twarz znajdował się w małych, ponumerowanych i ułożonych w kolejności saszetkach. Ich formuły były odczuwalnie lekkie, wodniste. Zabieg sprawił, że skóra stała się wyraźnie oczyszczona, „wypolerowana”, ale przy tym niestety jeszcze bardziej zaczerwieniona, czego nie pomogła załagodzić bambusowa, chłodząca maska. (Jeśli mam być szczera, lepsze rezultaty uzyskuję dzięki zastosowaniu zielonej maski Tata Harper Clarifying Mask. A czas oraz koszt takiego „zabiegu” jest nieporównywalny). Przed wyjściem otrzymałam zalecenie, aby nie nakładać już na skórę żadnych preparatów, co nie było łatwe, bo najzwyczajniej w świecie odczuwałam niedostatek nawilżenia.
Czy zabieg był relaksujący? Raczej tak. Czy przyniósł oczekiwane efekty? Nie do końca. Czy czegoś mi brakowało? Zdecydowanie! Przede wszystkim moich ukochanych, naturalnych, roślinnych zapachów, produktów o bogatej formule, nasyconej organicznymi olejkami. Poczucia, że na moją cerę właśnie ląduje witaminowa bomba i odżywcze kwasy tłuszczowe, że tworzy się na niej ochronna warstwa, która zapobiegnie odparowaniu nawilżenia chwilę po wyjściu na powietrze. Tylko tyle i aż tyle.
Gabinety kosmetyczne z produktami naturalnymi, gdzie jesteście?
Japoński masaż twarzy.
Czułam niedosyt. Przecież musi być takie miejsce, w którym wizyta rzeczywiście poprawi stan mojej cery i da mi więcej niż jestem w stanie uzyskać sama w domu. Tak się złożyło, że otrzymałam zaproszenie na zabieg połączony z liftingującym masażem japońskim, opartym na naturalnych preparatach. W kameralnym miejscu, do którego można się zapisać jedynie dzięki poczcie pantoflowej. Co prawda mojej skórze nie brakuje jędrności, ale na pewno nie zaszkodzi jej gimnastyka naczyń oraz poprawa krążenia, jaką bez wątpienia daje masaż.
Wrażenia po dotarciu na miejsce? Klimatycznie, relaksująca muzyka, palące się świece i indyjskie kadzidełka. Pierwszy krok to oczyszczanie skóry. Zamiast preparatu micelarnego, olej kokosowy i muślinowa ściereczka. Następnie peeling i jednocześnie drugi etap oczyszczania z użyciem preparatu myjącego z drobinkami, pachnącym glinką i cytrusami. Po zmyciu preparatu, moja skóra została nawilżona mgiełką na bazie aloesu. Na tak przygotowaną skórę, pani wykonująca zabieg rozprowadziła olej z czarnuszki, który został dobrany specjalnie dla mojego mieszanego typu cery. Główny punkt programu czyli japoński masaż twarzy okazał się być niesamowicie relaksujący. Składał się z etapu delikatnego – dotleniającego skórę oraz tego bardziej intensywnego – liftingującego i pobudzającego strategiczne punkty twarzy. Zwieńczeniem zabiegu było nałożenie chłodzącej maski na bazie glinki i jogurtu koziego, a następnie nałożenie odżywczego koncentratu wraz z kremem nawilżającym. Na koniec otrzymałam takie samo zalecenie, jak w gabinecie medycyny estetycznej, aby nie stosować już żadnej dodatkowej pielęgnacji tego wieczora. Tym razem nawet mnie nie kusiło, bo moja skóra… była w stanie idealnym. Zero zaczerwienień, jasna i zdrowa cera – prawie wszystkie naczynka się „schowały”, co dało wrażenie niemal idealnego kolorytu. Czuć było nawilżenie oraz efekt zaopiekowanej, chronionej skóry. Sprawdziła się zasada, że rozszerzone naczynia należy masować, aby zapewnić im dobrą kondycję.
Porównując oba doświadczenia mogę stwierdzić, że gabinet medycyny estetycznej raczej nie jest miejscem, w którym chciałabym pielęgnować swoją skórę. Oczywiście zdarzają się defekty, których nie jesteśmy w stanie zwalczyć samymi kosmetykami. Są to między innymi pęknięte naczynka. Laserowe zamykanie naczyń będzie kolejnym zabiegiem, jakiemu się poddam. Nie kuszą mnie już jednak inne zabiegi upiększające w gabinecie. Przekonałam się, że niczego w ten sposób nie tracę, a moja naturalna pielęgnacja wystarczy, aby mieć ładną, nawilżoną cerę. Dobrze przeprowadzony masaż twarzy to dla mnie wisienka na torcie. Chętnie korzystałabym z tej formy regularnie, aby dodatkowo pobudzać skórę.
Justyna, Warsztat Piękna